SKALNA WSPINACZKA
Pierwszym co zauważyłem, była nagła zmiana w terenie. Wcześniej miękka i piaszczysta droga teraz twardniała, upstrzona wygładzonymi kamieniami. Moje zmęczone nogi bolały na samą myśl o wspięciu się na tą wysokość, jednak nie było mowie o powrocie. Zebrałem całą odwagę, wziąłem głęboki oddech i rozpocząłem wspinaczkę.
Oczywiście prawie natychmiast zostałem otoczony przez wrogów. Potwory nadciągały z każdej strony, wychodząc spod półek skalnych i zza rogów. Były kudłate niczym psy, ale ich pyski przywodziły na myśl raczej koty. Były również olbrzymie, o wiele większe niż jakikolwiek napotkany przez mnie ogar. Kiedy zebrały się do ataku całą watahą wiedziałem, że znów wpadłem w zasadzkę. Znów stanąłem w obliczu nieuchronnej śmierci. Miałem jednak nadzieję, że to nie ja polegnę.
Sfora zaatakowała z warczącą furią, śliniąc się obficie na widok łatwego kąska, próbowała dosięgnąć mnie wielkimi, szponiastymi łapami. Były szybkie i zwinne, unikające wszystkich mych cięć, by za chwilę ponowić swój atak. Trafienie ich było nie lada wyczynem, choć moje ostrze z łatwością posyłało je na tamten świat. Kiedy wreszcie pokonałem te bestie, byłem poraniony, zakrwawiony i zupełnie wyczerpany.
Pozwoliłem sobie na chwilę wypoczynku w cieniu półki skalnej, opatrując rany i zbierając siły na pozostały fragment wspinaczki. Odrobinę wyżej musiałem już przedzierać się przez tłum klekoczących szkieletów, które szczęśliwie nie były groźniejszymi przeciwnikami niż te z którymi już przyszło mi się zmierzyć. Po potyczce zlustrowałem wzorkiem wijącą się drogę i pierwszy raz je zobaczyłem, olbrzymie, szare mury kamiennej cytadeli, niemal tworzące jedność z kamiennymi zboczami góry. Więzienie było niedaleko!
Moje serce zaczęło bić szybciej na samą myśl o ucieczce z tego straszliwego miejsca, więc zapominając o ostrożności rozpocząłem energiczny trucht wzdłuż drogi. Och, jakie szaleństwo! Udało mi się przebiec tylko parę kroków, gdy musiałem zatrzymać się by z trudem na nowo złapać oddech. Ten moment wybrało sobie coś wielkiego i ciemnego aby spaść na moje ramiona. Upadając na kolana uderzyłem twarzą w kamienny trakt niemal straciłem przytomność. Usłyszałem drwiące beczenie, podnosząc się aby stanąć twarzą w twarz z górującym nade mną przeciwnikiem, kudłatym i groźnym.
Najkrócej opisać go mogę słowami człowiek-koza, czym był w rzeczy samej. Miał tułów człowieka, ale w miejscu dłoni miał trzypalczaste łapy. Był przygarbiony, jakby gotowy do biegu na swoich mocarnych, kozich nogach. A łeb jego był prawdziwie przerażający, głównie zwierzęca, ale z wystarczającą dozą człowieczeństwa, aby zrobiło mi się niedobrze. Kreatura wydała z siebie kolejne, przeciągłe beczenie i ruszyła na mnie z wystawionymi przed siebie rogami.
Sparowałem szarżę płazem mojego miecza. Klinga zadźwięczała o zakręcone rogi. Impet przeciwnika sprawił, że musiałem się cofnąć. Z przerażeniem zauważyłem, że trzech kolejnych satyrów galopuje w mym kierunku, dudniąc przeraźliwie swymi racicami o kamienie. Poruszały się w zwartym szyku, charcząc i parskając. Zatoczyłem się od ich smrodu i niemal zwymiotowałem z obrzydzenia. Zaszedłem jednak zbyt daleko, aby pozwolić im się zatrzymać.
Walka była szczęśliwie dość krótka, gdyż pomimo swego groźnego wyglądu moi przeciwnicy nie byli umiejętnymi wojownikami. Moja broń bezlitośnie przechodziła przez ich futro i skórę, a wielki ból dodatkowo wzmagał ich beczenie. Gdy ostatni z nich padł pod gradem mych ciosów, brudny i śmierdzący ponowiłem swoją podróż do bram Więzienia. Olbrzymia budowla wyrastała przede mną, niknąc w chmurach i roztaczając aurę niepokoju i zła. Jej zniszczona brama wyglądała nad wyraz zachęcająco. Z ciemnych, nieprzeniknionych głębi pradawnych ruin wiał suchy, zimny wiatr.